Wenecja nie wszędzie tonie w tłumie. Wystarczy znać te kilka cichych zaułków, którymi można się przedostać, omijając turystyczny gwar – tak jak w każdym mieście, gdzie prawdziwe piękno mieszka trochę na uboczu. Raz na dwa lata zaczyna też tętnić opowieściami z całego świata. Wtedy w jej zaułkach i pałacach rodzą się spotkania, których nie sposób zaplanować. W tym roku nasz urlop przybrał nieco inny charakter i podzieliliśmy go na kilka części – w jednej była zaplanowana wizyta w Wenecji. Biennale w Wenecji to ważne wydarzenie w świecie sztuki i architektury, przyciągające artystów, kuratorów i publiczność z całego świata.
To nie tylko wystawa – to labirynt emocji, gdzie w każdym pawilonie kryje się inna wizja świata. Odwiedziliśmy ją z dziećmi. Może dziś tylko spacer między pawilonami… a może kiedyś wspomnienie, które wpłynie na ich wybory. Gdzieś po cichu wierzę, że oswajanie z pięknem, architekturą i tym, co nieoczywiste, od najmłodszych lat jest czymś bezcennym. Może po latach, będzie to miało wpływ na ich wybory… a może nie. Ale wiem, że zasiane ziarenko wrażliwości zawsze znajdzie swój czas, by zakwitnąć.
Idziemy tam, gdzie w obcym mieście bije znajome serce.
Wystawa pokazuje, jak bardzo ludzka potrzeba czucia bezpieczeństwa znajduje wyraz zarówno w technicznych regulacjach, jak i w zakorzenionych w kulturze symbolach.
Wenecja i jej kanały to miasto i morze splecione w jedno serce – bijące w rytmie wody, oddechu i marzeń tych, którzy tu byli, są i będą.
Woda niesie tu zapach soli i starych cegieł, a każdy zakręt odsłania nową, malowniczą perspektywę – balkon porośnięty kwiatami, łuk mostu zawieszony nad turkusową taflą, czy małą łódkę kołyszącą się w rytmie wieczornego wiatru.
Wieczorem Plac św. Marka w Wenecji staje się sceną złotego spektaklu. Światło rozlewa się po marmurze, odbijając się w mokrych od wilgoci płytach. Fasada bazyliki, oświetlona miękkim blaskiem, wygląda jak sen utkany z mozaiki i cienia. Muzyka z kawiarni i rozmowy mieszające się z odgłosem talerzy i dźwiękiem kieliszków stukających o siebie dodają jeszcze większego uroku.
Poranna kawa i plan na kolejny dzień.
W weneckich witrynach, szczególnie tych ukrytych w wąskich uliczkach i przy mostkach, szkło ożywa. Za szybami stoją rzeźby z Murano – trochę, jak zamrożone w szkle płomienie, zatrzymane w pół ruchu, pełne światła i ciepła | Jeśli zależy Wam na autentycznych szklanych wyrobach, to w Dorsoduro butik o nazwie L’angolo del Passato specjalizuje się w szkle z Murano – zarówno vintage, jak i współczesnym, tworzonym przez początkujących lokalnych artystów.
Muzeum Peggy Guggenheim było na mojej liście już od dawna. Jest jak sekretny ogród sztuki, ukryty nad samą krawędzią Canal Grande. Nie przypomina monumentalnych pałaców, to raczej dawna, niedokończona rezydencja, której kamienne mury zachowują intymność prywatnego domu. A jednak w środku pulsuje cały XX wiek, zamknięty w obrazach i rzeźbach, które kiedyś były częścią codzienności samej Peggy.
Mówi się, że była kobietą, która miała odwagę wspierać artystów zanim świat dostrzegał ich talent. Oprócz obrazów i rzeźb miała jeszcze jedną wielką słabość – swoje psy. Kochała małe, charakterne sznaucery, które towarzyszyły jej w codzienności. Co w Do dziś w ogrodzie muzeum, obok samej Peggy, można znaleźć mały cmentarzyk z nagrobkami jej ukochanych czworonogów. To takie ciche świadectwo ich niezwykłej więzi.
Przechadzając się po jasnych salach, można poczuć, że każdy obraz opowiada historię jej przyjaźni, romansów, podróży i wyborów, które czasem były szalone, a czasem genialne. Picassa, Pollocka czy Kandinsky’ego ogląda się tu nie jak w muzeum, lecz jak w salonie kogoś, kto znał ich osobiście, śmiał się z nimi przy winie i wierzył w ich talent, zanim uwierzył w niego świat.
W ogrodzie Muzeum Peggy Guggenheim, pomiędzy rzeźbami i cienistymi alejkami, stoi kamienny fotel – ciężki, chłodny i zupełnie niepasujący do idei wygody. A jednak ma w sobie coś magnetycznego. I pomyśleć, że jeszcze w późnych latach siedemdziesiątych siedziała na nim ze swoją gromadką ukochanych psiaków.
To może czas na wątek kulinarny? Od dłuższego czasu z ogromną przyjemnością podglądam codzienność Skye McAlpine – pisarki kulinarnej i autorki książek, która dzieli swoje życie między Londynem a Wenecją. Jej spojrzenie na miasto jest wyjątkowe, bo nie jest to Wenecja „turystyczna”, a ta prawdziwa. Spokojniejsza, ukryta w rytmie codziennych zakupów na targu, spotkań z przyjaciółmi czy wspólnych kolacji przy długim stole. Na jej mediach społecznościowych można znaleźć nie tylko przepiękne kadry z weneckiej laguny, ale też inspiracje, gdzie zajrzeć po najlepsze pieczywo, gdzie kupić świeże ryby albo gdzie zatrzymać się na kawę wśród mieszkańców. To trochę tak, jakby przez chwilę móc zajrzeć do prywatnego albumu Wenecji – pełnego smaków, kolorów i chwil, które zwykle umykają oczom turystów.
Wenecja to nie tylko gondole i pałace, ale też zapach focaccii, światło o poranku wpadające do kuchni i magia małych, lokalnych miejsc, o których wiedzą tylko ci, którzy naprawdę tu mieszkają.
Choć kusi tu zapach świeżo pieczonych pizz i makaronów, trzeba uważać na pułapki turystycznej gastronomii – miejsca, gdzie widok z tarasu jest piękniejszy niż to, co trafia na talerz. Dlatego my postanowiliśmy pójść inną drogą i wybraliśmy małą focaccerię, pachnącą drożdżowym ciastem i oliwą. Tam, zamiast przereklamowanego menu, czekało na nas coś prostego i prawdziwego – chrupiąca focaccia z cienką warstwą rozmarynu, serów i warzyw, jedzona na stojąco, z widokiem na przechodniów, którzy pewnie zazdrościli nam wyboru :-) | Antica Focacceria
Nasza wizyta w Wenecji była krótkim przystankiem, migawką z miasta na wodzie. Teraz ruszamy dalej – w stronę regionu, który jak wiecie jest mi wyjątkowo bliski i któremu poświęcam ostatnie rozdziały swojej książki. Kierunek? Myślę, że nietrudno się domyślić :-)
Ten wpis to znacznie więcej niż relacja z podróży — to medytacja nad sztuką, miejscem i wartościami. Świetny przykład na to, jak blog kombinujący kuchnię, fotografię i podróże potrafi inspirować w sposób subtelny i głęboki. Jeśli miałbym zasugerować, co mogłoby jeszcze wzbogacić ten wpis, to być może kilka praktycznych wskazówek—np. lokalne kawiarnie, małe trattorie w Dorsoduro — aby dopełnić obraz Wenecji kulinarnym oddechem.
Ogromne brawa dla ciebie Zosiu-ten tekst zachęca mnie do chwili zatrzymania, spojrzenia na Wenecję inaczej… a zarazem inspiruje do podróży sercem.
Aniu 🥹😘👩❤️👩 jak miło, że odwiedziłaś! Dziękuję
Nie zliczę juz, ile razy skorzystałam z Twoich polecajek podróżniczych. Ale jeszcze bardziej istotne jest, że nauczyłam się tu na blogu, że podróż to emocja. Dzisiaj inaczej planuję podróże. Wybieram konkretną atrakcje, jedno muzeum, jedną wystawę, jedno wydarzenie. Nie zaliczam wszystkiego. Przestałam podróżować żeby zaliczać miejsca. Dlatego w Weronie byliśmy na przykład na Carmen w ramach corocznego Opera Festival a w Wiedniu na koncercie filharmoników wiedeńskich. We Florencji weszliśmy do Uffizi żeby zobaczyć Venus itd. Itp. W Wenecji byliśmy dwa razy. Ostatni raz z dziećmi dwa lata temu. W sumie była okazja wejść na Biennale, ale skoncentrowaliśmy się na wodzie. Tramwaje wodne, gondol, lido. Motywem przewodnim była Śmierć w Wenecji i Tadzio. Mieszkaliśmy niedaleko Hotel des Bains. Z Wenecji przywiozłam wtedy głowę Modiglianiego ze szkła murano, żeby rok później pojechać na znakomita wystawę do muzeum Barberini w Poczdamie. Oczywiście z dziećmi. Emocje więc się łączą i przenikają ze sobą. Dzieci dobrze pamiętają dzięki temu, gdzie były, bo podróże stały się emocją i przeżyciem, nie tylko ruchem. Za kilka dni Paryż. Oczywiście będzie David Hockney. Uściski i czekam na kolejne emocje podróżnicze.
Ciekawy wpis, na pewno będę do niego wracać nie raz! :)
Powiedz skąd ta piękna czarna kamizelka?
Pięknie opisałaś Waszą podróż Zosiu!